Zaginione miasta: Pojedynek - czy ten klasyk ma jeszcze sens? Recenzja karcianki
Wiele klasycznych gier planszowych nie odpowiada już dzisiejszym standardom. Oczywiście nadal mogą bawić i wielu graczy bawią, ale w zestawieniu z nowościami mechanicznie odstają. Czy Zaginione miasta: Pojedynek są taką nieaktualną już grą planszową? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie w mojej recenzji.
Zaginione miasta: Pojedynek | 2 graczy | 8+ | ok. 30 min. | autor: Reiner Knizia | Ilustracje: Dennis Lohausen
Zaginione miasta: Pojedynek mają na koncie przeszło ćwierć wieku. Teraz klasyk autorstwa Reinera Knizia powrócił za sprawą wydawnictwa Nasza Księgarnia. Tylko czy wydanie tak starej gry ma sens? Wiele osób może do niej podejść, jak do odgrzanego kotleta. Ja mam to szczęście, że nie miałem okazji poznać tej karcianki wcześniej. Dzięki temu mogłem do niej zasiąść z czystym umysłem. I teraz spieszę do was z moimi spostrzeżeniami.
Zasady gry Zaginione miasta: Pojedynek
Zaginione miasta: Pojedynek zalicza się do kategorii gier o niezwykle prostych zasadach. Można je streścić mówiąc, że rozgrywka polega na zagraniu karty i dobraniu karty na rękę. Teraz już znacie trzon rozgrywki. Oczywiście do tego trzeba dodać kilka szczegółów. W grze mamy pięć kolorów kart, a w każdym wartości od 2 do 10 oraz po trzy karty sponsorów, które są mnożnikami wyniku. Między graczami znajduje się plansza z oznaczonymi pięcioma miastami, czyli kolorami.
W swoim ruchu gracz zagrywa jedną kartę na ekspedycję lub na stos danego koloru na planszy. Karty można zagrywać tylko na inne karty w tym samym kolorze i tylko wartościami rosnącymi. Sponsorów można zagrać przed kartami z wartościami. Na koniec rozgrywki gracze podliczają punkty z ekspedycji i tak się toczy rozgrywka na przestrzeni trzech rund. Każda runda się kończy, kiedy ktoś dobierze ostatnią kartę ze stosu dobierania. Karty można dobierać z tego stosu lub ze stosów tworzonych na planszy. Jak to wszystko przekłada się na wrażenia z gry?
Minimalizm zasad i twisty w rozgrywce
Bardzo lubię, kiedy planszówki mają nie przekombinowane zasady. Zaginione miasta: Pojedynek właśnie takie są i ich reguły to tylko pretekst do kombinowania. Cała rozgrywka dzieje się bowiem w naszych głowach i nad stołem. Pod tym względem ta gra przypomina mi inną karciankę pana Knizia, czyli Spór o Bór. Tylko spytacie, co tu może być dobrego, jak po prostu sobie zagrywamy karty i zbieramy punkty, a po dotychczasowym opisie mamy wizję emocji rodem z Pasjansa? No to pomówmy o twistach w rozgrywce.
Po pierwsze to rozpoczęcie ekspedycji, czyli wykładania kart w danym kolorze wiąże się z ryzykiem. Każda rozpoczęta ekspedycja to ujemne 20 punktów. Jeśli nie uzbieramy dodatniej wartości przed końcem rundy to stracimy. Musimy więc dobrze przemyśleć, czy rozpoczynać wykładanie kart i w jakim momencie zaczynać. Sponsorzy są mnożnikiem, ale mnożą wynik po uwzględnieniu startowej kary, więc może się zdarzyć, że pomnożą ujemny wynik. Tu znów pojawia się pytanie, czy ich zagrywać, czy czekać aż będziemy mieli ich więcej.
Każda karta występuje w talii tylko raz, więc cały czas musimy obserwować co się dzieje na stole i próbować oszacować jakie karty zostały w talii, a jakie ma nasz przeciwnik na ręce. Mało wygibasów? No to kartę możemy zagrywać do naszych ekspedycji, albo na planszę. Tylko, że z tej planszy można dobierać karty, więc w ten sposób możemy oddać kartę rywalowi. Dobieranie można też wykorzystać do szybkiego skończenia rozgrywki, albo do jej wydłużenia. Runda skończy się kiedy zostanie dobrana ostatnia karta, więc to kolejne narzędzie strategiczne. No i teraz całość się jawi na naprawdę świetną zabawę!
I szczerze powiem, że przy tej grze można się naprawdę dobrze bawić. Warunkiem jest to, aby oboje graczy było równo zaangażowanych w kombinowanie. Bo jest tu nad czym myśleć, ale jeśli jedna osoba podejdzie do gry na całkowitym luzie, albo bez jej znajomości to wrażenie się posypie. Prostota zasad skrywająca głębię rozgrywki sprawia, że Zaginione miasta: Pojedynek działają dziś naprawdę dobrze. To teraz pomówmy o tym, co tę grę trapi.
Zaginione miasta: Pojedynek nie są idealne
Zacznijmy od losowości. To jest gra karciana, więc losowość musi się pojawić. Co prawda autor sprytnie z nią walczy poprzez sporą liczbę kart na ręce, czy trzy rundy, ale osoby uczulone na losowość mogą sobie odpuścić. Niestety rozciągnięcie pojedynczej potyczki na trzy rundy niesie za sobą pewne konsekwencje. Zaginione miasta: Pojedynek swoją rozgrywką mogłyby się wpisać w formę filera, ale trzy rundy rozciągają zabawę. W efekcie pudełkowe 30 minut może być zaskakująco często przekraczanym czasem. Tym bardziej jeżeli do rozgrywki zasiądą osoby długo myślące nad ruchami i wpadające w paraliż decyzyjny. No i w takiej sytuacji można teoretycznie zagrać tylko jedną rundę i siąść do czegoś większego. Tylko, że wtedy może się pojawić poczucie, że tym razem przegrałem bo losowość zadecydowała. Musicie więc mieć świadomość, że takie problemy mogą się pojawić.
Trochę nie rozumiem decyzji projektowych w przypadku tej gry. Tak naprawdę wystarczyłaby jedna talia kart bez żadnej planszy i można cieszyć się rozgrywką. Tymczasem Zaginione miasta: Pojedynek wyposażono w planszę i wpakowano do średniej wielkości pudełka. Plansza niby służy porządkowaniu rozgrywki, ale przez nią gra jest duża i mniej mobilna. A szkoda, ponieważ mogłaby być świetną kieszonkową pozycją na wakacje i inne wyprawy. Powiecie, że przecież można ze sobą zabrać same karty, ale po co wtedy kupować całą grę. W kwestii wykonania szkoda, że karty nie są płótnowane, albo delikatnie grubsze. Wtedy łatwiej byłoby nimi manewrować po stole i mniej by się ślizgały po nakładaniu na siebie podczas tworzenia ekspedycji. Notes punktacji posiada pola na każdy etap punktowania, ale jest mało czytelny i przy pierwszym spojrzeniu ciężko się połapać co jest czym na nim.
Pozostają jeszcze dwie kwestie bardzo subiektywne. Pierwszą jest szata graficzna, która w moim odczuciu jest po prostu poprawna. Może się podobać i niektóre ilustracje są ładne, ale my szybko przestaliśmy na nie zwracać uwagę i pisząc ten tekst nie pamiętam już co na nich było. W efekcie w grze nie poczujecie klimatu, chociaż umieszczenie ujemnych punktów na start ekspedycji i karty sponsorów doskonale się wpisują w temat. Drugim jest dodatkowy moduł z kartami celów. Większości osób pewnie spodoba się możliwość zdobywania dodatkowych punktów, co wpływa też na regrywalność. Ja osobiście lubię tę wspomnianą wcześniej prostotę pozwalającą skupić się na rozgrywce, a nie dodatkowych celach, mechanikach itp. W tym momencie cele ustawiające nieco sposób rozgrywki nie do końca mi pasują i wole grać bez nich.
Podsumowanie gry Zaginione miasta: Pojedynek
Zaginione miasta: Pojedynek nie są grą idealną. Pewne rozwiązania projektowe mi nie odpowiadają, a sama gra pod względem wykonania jest trochę za bardzo rozdmuchana. Jednocześnie sama rozgrywka jest niesamowicie dobra i zaskakująco głęboka. Oczywiście jeśli nie macie uczulenia na losowość charakterystyczną dla karcianek tego kalibru. Tutaj wszystko dzieje się w naszych głowach, a to obserwowanie, szacowanie, przewidywanie i drobne blefy cieszą na każdym kroku.
Czy Zaginione miasta: Pojedynek bronią się w 2025 roku? Zdecydowanie tak. Głównie dzięki temu, że mamy tu cztery zasady na krzyż, które nie przeszkadzają w rozgrywce. To prawdopodobnie jedna z lepszych gier dwuosobowych, w jakie grałem. To trochę jak ze starym autem. Ma swoje problemy i niektóre elementy chciałoby się zmienić, ale przejażdżka nim jest czymś nie do zastąpienia.
Sprawdź cenę gry Zaginione miasta: Pojedynek na Ceneo.
Klikając link wspomagasz mojego bloga.
Dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia z nadesłanie gry Zaginione miasta: Pojedynek do recenzji.